|

Polska pod baobami

Jesteśmy w Masindi, pięć godzin jazdy od Kampali. Powietrze gorące i statyczne, dokoła soczysta zieleń. Przed nami biały kościół, naznaczony czasem. Na odrapanej fasadzie wyraźny napis: „Polonia Semper Fidelis”. Tak, tutaj była Polska…

Na przełomie 1942 i 1943 roku około 18 tys. Polaków, przede wszystkim kobiet i dzieci, z głębi sowieckiej Rosji trafiło na gorącą afrykańską ziemię. 22 obozy na terenach dzisiejszej Ugandy, Tanzanii, Kenii, RPA i Zambii były ich domem przez ponad 8 lat.

„To jeden z najpiękniejszych okresów w życiu” – mówią Artur Woźniakowski i Danuta Sedlak. Byli dziećmi, kiedy losy rzuciły ich wraz z matkami i rodzeństwem do Afryki.

Dziś opowieści o tam-tamach, kolorowych strojach lokalnej ludności i wspomnienie zapachu czerwonej rozgrzanej ziemi wywołują błysk w oczach, a na twarzach maluje się uśmiech i tęsknota za światem, którego już nie ma, ale wciąż żyje w nich.

Są fotografie… Mama przed chatką pokrytą trawą słoniową. Procesja pośród palm. Albo pierwszy teatr „z prawdziwego zdarzenia” nad jeziorem Wiktorii. W głębi egzotycznego buszu była ich Polska. Jej ślady zostały tam do dziś.

Polszy uże nie budiet

Najpierw była wywózka na Ural, do Karabaszu. Luty 1940 roku. – Miałem zaledwie 4 lata. Ojciec był leśnikiem, to nas Rosjanie zesłali, bo mundurowy. W Karabaszu były kopalnie miedzi i złota. I nasi ludzie pracowali w nich od rana do wieczora, jak niewolnicy. A jak ktoś o Polsce wspominał, to go ruskie łajali: „Polszy uże niet i nikagada ni budiet!”! I śmiali się – opowiada Artur. – Były tam dwa obozy. I doskwierający mróz.

Danuta, do niedawna przewodnicząca Katowickiego Oddziału Związku Sybiraków, wraz z mamą i siostrzyczką Halinką trafiła najpierw do Jakucka na Syberii.

– Jak siostra wylądowała w szpitalu, to Rosjanie mówili: „Puskaj niech pomriot, takaja niekrasiwaja”. Ale na szczęście z choroby się wylizała. A potem lekarka zniknęła, bo nie podobało się Sowietom, że za często kontaktowała się z mamą. W barakach zajęłyśmy miejsce pani Chodkiewiczowej, która zamarzła. Tam miałyśmy legowisko. I tak trwała ta makabra aż do chwili, gdy gruchnęła wieść, że jesteśmy wolni, że możemy iść gdziekolwiek.

Po zawarciu układu Sikorski–Majski (30 lipca 1941 roku) na terenie ZSRR zaczęły się formować polskie oddziały pod dowództwem gen. Władysława Andersa. Dla zesłańców był to nowy rozdział życia, pełen nadziei, ale i niepewności o to, co dalej. W Kermine (dzisiejsze Nawoi), gdzie formowała się polska 87. Dywizja Piechoty, wybrzmiały dumnie słowa „Roty”.

– Ojciec poszedł do wojska, mama do kołchozu. A nas z bratem wzięli do sierocińca. Ale nie potrafili się zaopiekować. Były choroby, leków brakowało, wiele dzieci zmarło. Jedzenie dawali w ograniczonych ilościach. Jeden z kolegów spoglądał przez kromkę chleba i mówił: „Patrz, mamę widać”. Więc i ja patrzyłem przez ten chleb i płakałem – mówi Artur.

Danuta z przejęciem opisuje exodus Polaków, uchodzących z syberyjskiej tajgi.

– Ludzie nie wiedzieli, gdzie są. Byle na południe, aby cieplej i bliżej Polski. Ta wędrówka to było coś nieprawdopodobnego. Tyle tysięcy kilometrów z Jakucka do Krasnowodzka nad Morze Kaspijskie. Te kłębowiska ludzi, wszy, noce w stajniach. A ja się trzymałam cały czas maminej spódnicy. A potem przeprawa morska do Iranu, wtedy jeszcze nazywanego Persją.

W pamięci utkwiły trupy w workach wyrzucane za burtę. Aż znaleźli się w Pachlewi, w Iranie. – Ci wszyscy ludzie z tobołami. Dezynfekcja, palenie starych ciuchów, nowe przekazane z USA. Niektóre były zabawne, np. balowe suknie.

– W zamian dostałem taki zielony babski pajacyk. Strasznie cierpiałem, aż jeden z mężczyzn się zlitował i załatwił spodnie. To był wielki sukces – śmieje się Artur.

W Iranie były opieka, jedzenie, pomoc Czerwonego Krzyża. – Ale wcześniejszy głód zniszczył wielu ludzi. I na cmentarzu lazarystów zostało ponad 2000 polskich grobów, w większości bezimiennych. I prawie 200 dziecięcych mogiłek…

Dzięki zabiegom dyplomatycznym Związek Sowiecki opuściło ok. 30 tys. polskich cywilów. Następowało przegrupowanie, układanie list wyjazdowych. Liczną grupę stanowiły sieroty. Ludzi kierowano do Indii, Libanu, Meksyku, Nowej Zelandii, ale najwięcej uchodźców, bo ponad 18 tys., skierowano do Afryki. Głównie kobiety i dzieci.

– Zanim znaleźliśmy się w Afryce, pożegnaliśmy się z ojcem. Nie wiedzieliśmy, że spotkamy się dopiero 6 lat później. A potem do Karaczi i na statek do Mombasy w Kenii – wspomina Artur.

Danuta kontakt z ojcem straciła wraz ze zsyłką. – Mama nie wiedziała, co robić. Młoda dziewczyna, a tu takie doświadczenia na nią spadły. Ostatni list otrzymała od rodziny, że ojca zabrali do Dachau.

Do Mombasy płynęli pod brytyjską banderą. – Statek był pełen Polaków. Co chwila musieliśmy wkładać kapoki, bo były alarmy torpedowe. Ale warunki były już cywilizowane, nie jak te na Morzu Kaspijskim, na rosyjskich węglarkach. Do wybrzeży Afryki dotarli na przełomie 1942/43 roku.

– Po zimnej Rosji nagle wszystko jest ciepłe. Była radość, byliśmy wolni. To był najszczęśliwszy okres mego życia – uśmiecha się Artur.

– To był raj, choć często chorowałam na malarię – dodaje Danuta.

Trafili do Ugandy, do miejscowości Koja nad jeziorem Wiktoria, niedaleko Kampali. – Jak przyjechaliśmy do Koja, to miejscowi kończyli budowę naszych domów. Takie glinianki, w których mieszkały dwie rodziny. My dostaliśmy jedną połowę, rodzina Mateszczuków drugą. Pamiętam, jak tubylcy wykańczając dach, śpiewali.

– Wszystko było zorganizowane. Były szpital, szkoły, teatr, kwitło życie kulturalne. Domy były kryte trawą słoniową. W środku maty z papirusu, ściany z gliny. Zamiast szyb – worek. Podłogi nie było, tylko klepisko. Kuchnia osobno, ubikacja na dwa domy. Pracowało się i chorowało – opisuje Artur.

W Koja mieszkało około 3 tys. Polaków. Większym obozem było Masindi, na zachodzie kraju, zamieszkane przez prawie 5 tys. osób.

Dziś po polskim osiedlu w Koja pozostał tylko cmentarz. W Masindi jest wciąż kilka baraków, dziś służących za leśny college. Są też mały cmentarz i kościół, w którym obecnie modlą się mieszkańcy wioski.

Na nim napis: „Polonia semper fidelis”, a w środku, obok krzyża, polski proporczyk z orłem, zostawiony przez pana Artura, który wrócił tu po 50 latach.

Polacy łatwo nawiązywali kontakt z lokalną ludnością. Mieli poczucie, iż ich pobyt w tym „raju” jest tymczasowy.

– Sześć „tymczasowych” lat tam byliśmy. A po powrocie cały czas tym żyjemy – mówią.

Afrykanie z Sybiru

Danuta z radością wraca do dzieciństwa. – Miałam koczkodana, który opasywał mnie łapkami i chodził ze mną wszędzie. A jak nie chciał zejść i mama go szarpnęła, to małpa ugryzła – opowiada. Artur z kolei przypomina, jak zabraniano im schodzić do jeziora po tym, gdy „kolegę Romka Śliwę porwał krokodyl”.

Najważniejsza była szkoła. Edukacja była tam świetnie zorganizowana. Były warsztaty, szwalnia, kuźnia, stolarnia, zakład szewski. – Był nawet teatr. Grali „Wesele” Wyspiańskiego. Teatr nad jeziorem Wiktorii. A harcerstwo i zuchy, to były przeżycia. Uczono nas wszystkiego, ale przede wszystkim zaszczepiano w nas patriotyzm. Dla nas Polska to było coś pięknego, wspaniałego. Więc po powrocie naturalne rozczarowanie. Siermiężne czasy komuny.

– Patriotyzm wpajano w sposób naturalny. Wszystko, co było najlepsze, to było w Polsce. I żadne tam figi, banany… ale czereśnie, truskawki! – uśmiecha się Danuta. Wspomina, że wszędzie, gdzie znaleźli się Polacy, najpierw budowano kościół.

– W Koja był kościółek, kaplica właściwie, i Matka Boska Ostrobramska. A koło kościoła było radio, wszyscy przychodzili go słuchać – mówi Artur. – Przygotowywaliśmy się do Komunii. A dzwony w kościele to były felgi. W 1945 r. głośno biją, pytam się: „Czemu?”. Mówią, że koniec wojny, Niemcy skapitulowały. „Jak to koniec wojny. A z Ruskimi?”. Byłem mały, a wiedziałem że o Polskę trzeba było wojować – podkreśla dumnie Sybirak.

Aż w końcu musieli opuszczać Ugandę. – Wyjeżdżając, ksiądz podpalił kościół, żeby nie było profanacji. My wyjechaliśmy w 1948 r., a ostatni Polacy w 1951 r.

Danuta opuściła Koję wcześniej, ale kolejne 3 lata spędziła w Rongai w Kenii. Tam uchodźcami opiekowały się polskie nazaretanki.

– Aż przyszedł telegram od Czerwonego Krzyża. Tata przeżył i czekał na nas! Mama się nie zastanawiała ani chwili – wspomina Danuta.

Powrót do Polski okazał się wyzwaniem. – Ci, którzy przeszli piekło rosyjskie, gdy się dowiedzieli, jakie są ustalenia w Jałcie, nie mieli gdzie wracać. Tylko ci się decydowali, którzy mieli rodzinę w Polsce – opisuje Danuta.

– Ci wracali, którzy bardziej niż komuny obawiali się kolejnej niepewności i tułaczki – zamyśla się Artur. Jego ojciec też się odnalazł. On z bratem i mamą wsiedli na statek w Mombasie, ojciec dosiadł się w Suezie. Z 18 tys. Polaków, których losy rzuciły do Afryki, tylko 3 tys. wróciło do Polski. Reszta rozjechała się po Anglii, USA, Kanadzie, Australii, niewielu pozostało w Tanzanii.

Po latach odnajdują się znowu, pielęgnują kontakty. Parę razy wybrali się do kraju swego dzieciństwa. Ich troską są miejsca pamięci. I sami chcą zostawić ślad, który przysłuży się innym. Nazywają siebie „Afrykanami”. Polskę mieli w sercach zawsze.

Tekst pierwotnie opublikowany w GN 30/2014

Podobne artykuły