Fundamentem są więzi
O dzieciach z ulic Lusaki, potrzebie bezpieczeństwa i codzienności w ośrodku Dom Nadziei mówi br. Jacek Rakowski MAfr
Od prawie 20 lat prowadzisz Dom Nadziei, pomagając dzieciom znajdywanym na ulicy. To wiele trudnych historii i doświadczeń. Niechętnie opowiadasz o skrajnych przypadkach.
Zambia statystyk o przestępstwach wobec dzieci stara się nie nagłaśniać. Ja je znam, bo jeżdżę na obdukcje, gdy mamy kolejne zgłoszenie. Zajmujemy się najtrudniejszymi sprawami. Znam przypadki, o których nigdy nie chciałbym wiedzieć, a sytuacje jak zbieranie łopatą dziecka, przejechanego przez ciężarówkę, odbijają się na psychice. Podobnie z wizytami w kostnicy, gdzie wiele razy muszę identyfikować ciała dzieci. Dwa rzędy metalowych stołów i ten zapach, który pozostaje z tobą na długo… Jeden zginął w wypadku, inny otruty albo zabity przez kolegów. Nieraz ciężko rozpoznać twarz, bo tak zmasakrowana. Albo Frank (imię zmienione)… Szedł po torach naćpany, nadjechał pociąg. Przejechany w pół. A ja mam powiedzieć jego matce, że syn nie żyje. I musimy zweryfikować. To nie jest tak, że system nerwowy przechodzi nad tym do porządku dziennego.
W ośrodku macie pod opieką min. dzieci ofiary wykorzystania. Wiele jest takich przypadków?
Średnio pięcioro dzieci dziennie, na przestrzeni roku, jest przynoszonych na obdukcje po wykorzystaniu seksualnym. W okresie Bożego Narodzenia byto ponad dwadzieścia. W Lusace jest jedna klinika zajmująca się takimi przypadkami. Doktor i dwie pielęgniarki. Dzień w dzień dokonują obdukcji dzieci, co samo w sobie też jest traumą. Doktor (nazwisko chronione), dobry dla tych dzieci, stara się jak może, by to negatywne doświadczenie załagodzić. I tak już od 15 lat. Ale państwo tych statystyk nie ogłasza, aby ktoś nie doszedł do fałszywej konkluzji, że takie jest społeczeństwo zambijskie. Bo nie jest. No ale takie rzeczy się dzieją.
Jak dzieci trafiają na ulicę?
Jest błędne przekonanie, że wszystkie dzieci na ulicy pochodzą ze złych rodzin. To nie prawda. Mama naszego Rafaela (imię zmienione), dobra, kocha syna, a on i tak ucieka. Bo się nauczył że ulica mu daje nieograniczoną wolność. Ma dostęp do codziennej gotówki i to wciąga. Oczywiście więzi z rodzicami są fundamentalne. Przez te wszystkie lata spotkałem jedną matkę, która w pierwszej rozmowie powiedziała, że to jaki jej syn jest, te wszystkie kradzieże, narkotyki to jej wina. „Byłam prostytutką, zaszłam w ciążę, piłam, zostawiałam go, zaniedbywałam”. Prosta kobieta, bez znajomości psychologii, a to wiedziała – że dziecko potrzebuje obecności rodzica w swoim życiu. Czasem można usłyszeć, że „koledzy popsuli”, albo „wpadł w złe środowisko”. Ale dlaczego wpadł? Bo nie miał więzi z rodzicami. I więzi z rówieśnikami przejęły górę do tego stopnia, że rodzice przestali się liczyć.
Czyli chodzi o fundamentalną potrzebę bycia zauważonym, akceptacji…
Chłopcy, którzy trafiają do ośrodka mają kompleksy. Nie z własnej winy. Tak się im życie ułożyło. I teraz w ośrodku, gdzie np. mają regularną naukę, ciężko im uwierzyć we własne talenty. Niestety przez te 12 czy 15 lat ich życia, rodzice, którzy powinni być dla nich najważniejsi, troszczyć się, ciągle wytykali im błędy. I oni z takim przekonaniem, dorastają, że „ja nie potrafię, nie umiem”. Co jest nieprawdą. Oni potrafili przeżyć na ulicy, są inteligentni, obiektywnie mają zdolności. Tylko subiektywnie ich nie dostrzegają, bo takie otrzymywali informacje z otoczenia. Ja im mówię. „Myślisz, że ci co mają dyplomy, są lepsi od was? Nie. Oni mieli po prostu trochę lepsze otoczenie. Teraz też masz szansę. Musisz się zmobilizować, uwierzyć, że to jest możliwe”. To ważne, by dowartościować. Bo jak nie masz wiary w przyszłość, nadziei, to nie masz motywacji, by pracować. A jak nie masz motywacji, to idziesz w narkotyki, seks, pieniądze, cokolwiek.
Co jest punktem zwrotnym, aby porzucili ulicę?
Jak ich ulica zaboli. Inaczej nie chcą zmienić swojej sytuacji. Wypadek samochodowy, połamana ręka lub noga, to dopiero niestety punkt zwrotny. Oczywiście, że obiektywnie dzieci na ulicy cierpią. Jednak subiektywnie nie odczuwają życia na ulicy jako zagrożenia, dopóki coś się nie stanie. Ulica omamia ich poczuciem wolności.
W Domu Nadziei jesteś z dziećmi praktycznie cały czas. To nie praca „od do”, lecz nieustanna obecność…
Czasem ludzie mnie pytają, co ja tu robię, bo mamy dużo sukcesów. Wielu chłopców przychodzi i zdecydowana większość odchodzi zmienionymi, zaczyna lepsze życie. A ja po prostu z nimi jestem. Siedzimy razem, podyskutujemy, obejrzymy film. Takie zwykłe bycie. W Piśmie Świętym są piękne słowa „Nie bój się. Twoje imię jest wyryte w mojej dłoni”. To jest esencja. Pierwotne, podstawowe pragnienie jakie mamy to więź z drugą osobą, przy której czujemy, że możemy być sobą. I tą przestrzeń akceptacji i bezpieczeństwa staramy się dawać w Domu Nadziei. Dzieci tu nie mają telefonów, ale uczą się być ze sobą, uczą się relacji. Bo na chorobę emocjonalną dziecka, jedyną skuteczną terapią jest relacja. Dlatego po nawiązaniu kontaktu z rodzicami, staramy się, aby oni to zrozumieli i wprowadzali w życie. A jeżeli nie ma rodziców, to ktoś kto jest ważny w życiu dziecka i jest wystarczająco dobrą osobą. Naszym zadaniem, jest bycie z dziećmi, w taki sposób, aby się czuły bezpiecznie. I to ich subiektywne poczucie bezpieczeństwa jest bardzo ważne. Bo obiektywnie dzieci są tu bezpieczne.
Nie obawiasz się, że niektórzy przywiążą się do Dom Nadziei?
Ktoś mi to kiedyś zarzucił, że je do siebie przywiązujemy. Nie, to bzdura. Dlaczego dzieci są tutaj ? Przede wszystkim, ponieważ nigdy nie miały poprawnej relacji z dorosłą osobą, przy której mogły subiektywnie czuć się bezpieczne. I problemy, jakie w życiu mają, to z braku tych relacji. Relacja dająca bezpieczeństwo to absolutny fundament. Tak jesteśmy genetycznie stworzeni. Nasze życie nie może się dobrze rozwinąć, jeżeli nie będziemy mieć bezpiecznej relacji z drugą osobą. A dla dziecka to musi być osoba starsza. W idealnym środowisku to zadanie rodziców i największym zadaniem rodziców jest taką relację tworzyć z dziećmi. Dlatego uwrażliwiamy na to rodziców. A naszym wychowawcom mówię, że mają być „jak ojcowie”, ale jest jasne rozgraniczenie – nie pozwalamy dzieciom nazywać nas słowami, jak wujek, tata. Jasno to dzieciom mówimy. „Cieszymy się ze swoich relacji, zależy nam byś czuł się bezpiecznie, ale nie jestem twoim ojcem, mamą, wujkiem”. Naszym zadaniem jest przywrócenie dziecka do rodziny. To cel Domu Nadziei.
Żałowałeś kiedyś, że dziecko znalezione na ulicy za wcześnie odwieźliście do rodziny?
Instytucja, jak nasza, jest potrzebą chwilową, a nie celem samym w sobie. W zeszłym roku ponad dwustu chłopców przewinęło się przez Dom Nadziei. Obecnie mamy ponad osiemdziesięciu. Zawsze najważniejsze jest nastawienie na rodzinę. Gdy odnajdziemy rodzinę, najpierw rozmawiamy z rodzicami, poznajemy środowisko, potem rozmawiamy z dzieckiem, aby ono akceptowało, że chce wrócić. Jeżeli jednak oceniamy, że powrót do domu na pewnym etapie to wciąż ryzyko, to czekamy. Mieliśmy sytuację, gdy rodzice bardzo chcieli dziecko z powrotem, prawnie nie dało się dziecka zatrzymać w ośrodku, bo ośrodek to nie więzienie, ale dziecko w ogóle nie było gotowe i rodzina nie była gotowa. Jedynym powodem dla którego je chcieli, to zaświadczyć o swojej dominacji nad dzieckiem. W kilku przypadkach miałem też podejrzenie, że rodzice starali się zabrać dziecko w obawie, że wyjawi rzeczy obciążające rodziców.
Jeżdżąc na ulicę, jak podejmujesz decyzję, które dziecko powinno trafić do ośrodka?
Na początku zabieraliśmy do ośrodka wszystkich. To było błędem. Nie można przywieźć naraz kilku chłopców, którzy żyli razem na ulicy, aby grupa z ulicy, nie narzuciła swego chaosu, dzieciom w ośrodku. A o to bardzo łatwo. Bo dzieci w ośrodku nie są na tyle silne aby się oprzeć opowieściom o narkotykach, seksie, pieniądzach, całym tym życiu ulicy. To wzbudza wspomnienia, reakcje, których nie chcemy. Nawet zapach. Dlatego przyprowadzamy nowe dzieci w nocy, gdy inni śpią. Wtedy się idą wykąpać, stare rzeczy palimy, aby jak się inne dzieci budzą już nie było zapachów narkotyków, klejów.
Dzieci trafiają do nas również podsyłane przez policję, opiekę społeczną lub nakazem sądu. Gdy zabieramy je z ulicy, procedury są wtórne. Oczywiście to trudna decyzja kogo w danej chwili zabrać a kogo nie. Na ulicy dziecko zawsze jest ofiarą. Gdy widzę nowe dzieci najpierw rozmawiamy. Tu więcej uwagi trzeba zwracać nie na to co dziecko mówi, tylko jak się zachowuje. Dziecko nigdy nie powie prawdy dlaczego jest na ulicy. Nie zna mnie jeszcze, nie mamy żadnej relacji, dla niego jestem tylko osobą, z której ono myśli, że może wyciągnąć coś materialnego. Ono nie rozumie, że chcemy go angażować w cały proces wyjścia z ulicy. Dziecko musi się zgodzić aby pójść do ośrodka. To dobrowolne. Chyba, że to bardzo małe dziecko, np. pięciolatek to nie pytamy, tylko zabieramy do ośrodka, zgłaszamy na policję i zaczyna się proces szukania rodziny dziecka.
Co z tymi, którzy uciekają z powrotem na ulicę? I dlaczego to robią?
Chłopcy ciągle uciekają. Ja im uświadamiam, że są konsekwencje takich wyborów. Ostatnio uciekł Robert (imię zmienione). W Domu Nadzie był „szefem”. Często pomagał mi znajdywać innych. No ale on musi sam zdecydować, czego chce. Ja mogę tylko pokazać kierunek. Dzieci, które są nowe często uciekają, aby przetestować na ile nam na nich zależy. Robią to podświadomie. Z reguły to się wiążę z jakąś zdradą czy nadużyciem, których doświadczyły od dorosłych. Bo dzieci myślą w ogólnikowo. Np. tata jest fajny, w piłkę pogra, a potem niewiadomo dlaczego staje się agresywny. I dzieci się uczą, uogólniają, że każdy dorosły jest nieprzewidywalny. Gdy taka emocja oczekiwania, że coś się stanie, jest już zbyt wysoka, nie mogą tego wytrzymać i uciekają. Podświadomie usuwają potencjalne zagrożenie, jakim w ich umyśle jest każdy dorosły. Jasne, że potem ich szukam, wiem, gdzie znaleźć. Czasem starsi chłopcy przyprowadzą młodszego.
Niestety, gdy ucieczki jednego dziecka są notoryczne, to po którymś razie nie szukamy na siłę. Bo musimy mieć w pamięci całą grupę z ośrodka. Dziecko, które ciągle ucieka, aby się naćpać się, zarobić pieniądze, a potem wrócić bez konsekwencji, niszczy grupę. To ma zły wpływ na tych, którzy starają się zerwać ze starym życiem. Jasne, że to mnie boli, jednak nasz ośrodek opiera się na dobrej woli dziecka. Musi być dobra wola, że on chce tu przyjść i się dostosować. Bo to nie więzienie. Nie mogę ich zamknąć pod kluczem. Jeśli dziecko ucieknie z ośrodka mamy 24 godz. na zgłoszenie tego policji.
Wiele jest ośrodków jak Dom Nadziei?
W Lusace około pięćdziesięciu, ale działają prowizorycznie. Ciężko też rozpoznać motywacje wielu. Znam sytuacje, że dzieci były tylko przynętą na zdobywanie pieniędzy. Dlatego ciągle walczę, że ze strony rządu musi być więcej nadzoru nad ośrodkami jak nasz, a kontrole z opieki społecznej muszą być nie zapowiedziane. Inaczej łatwo o ustawkę. A tu chodzi o dobro dzieci.
Dom Nadziei stworzyłeś niemal od podstaw. Kiedyś ta misja się skończy?
Kiedyś tak. Nie planuję, ale dopuszczam tą możliwość. A tu zostaną ludzie, których staram się zainspirować. Te problemy będą przez kolejnych kilka pokoleń, nie mam złudzeń. Zawsze będą rodziny, które mają trudno, lub rodzice, którzy w wyniku własnej traumy ranią swoje dzieci a te uciekają. Nie chcę epatować skrajnymi historiami, jakie znam, bo nie o to chodzi. W ośrodku skupiamy na zwycięstwie. Ale trudne sytuacje mają miejsce, a dzieci szukają szczęścia na ulicy. Dlatego potrzeba Domu Nadziei będzie zawsze.
Rozmawiała Inese Błażyca
rozmowa ukazała się w GN 21/2024 https://www.gosc.pl/doc/8814615.Misjonarz-w-Zambii-Jest-bledne-przekonanie-ze-wszystkie-dzieci